niedziela, 3 maja 2015

Rozdział VI



Gdy pierwsze promyki słońca zalały błonia Hogwartu, on zbudził się niemal natychmiast. Jego stalowe oczy napotkały zielony baldachim. Spojrzał w okno.
Miał płytki sen, przez całą noc dręczyły go koszmary. Dlatego, gdy poczuł pierwsze promienie, które z nieudolnością próbowały przebić się przez resztę materiału na oknie, postanowił wstać.
Pierwsze dni roku szkolnego zawsze były piękne. Słonko oświetlało cały świat, cieszyło się wraz z uczniami, którzy niemal każdą chwilę spędzali na powietrzu. Świat wydawał się wtedy… taki kolorowy, pozbawiony całego zła. Pozbawiony Voldemorta.
Chłopak odkrył się i wstał. Skierował swe kroki do łazienki, powoli, jakby delektując się dotykiem bosych stóp na wykładzinie. W końcu jednak dotarł do drzwi, które otworzył jednym zamaszystym ruchem.
Łazienka była dużym pomieszczeniem, utrzymywanym w kolorze srebra i zieleni. Po lewej, w głębi stała ogromna wanna, zdolna pomieścić do ośmiu osób – i jeszcze byłoby miejsce! Po prawej zaś stał prysznic, obszerny i błyszczący. W sam raz na igraszki z dziewczynami.
Wybrał drugą opcję.
Wszedł do kabiny dosyć prężnie, odkręcił kurki w kształcie węży i zanurzył się w gorącym strumieniu. Para, która unosiła się nad powierzchnią, skrywała nie tylko białe kłęby dymu. Wśród całej chmury skrywały się także uczucia, troski, obawy, zdrady, ból…
Chcąc czy nie, musiał przyznać, że się bał. Wojna potrafiła złamać każdego, jeśli tylko uderzyła w czuły punkt. W jego przypadku była to matka i ojciec – może lekko sadystyczny, ale kochający jednocześnie. Każdego dnia bał się o nich, bał się, iż więcej ich nie zobaczy.
- Och… - jęknął, gdy gorący strumień spłynął mu po ciele. – To jest dla mnie za cięż….
- Draco!
Po pomieszczeniu rozległ się krzyk Zabiniego. Odwrócił głowę w stronę skąd dobiegł dźwięk i, cudem rzecz jasna, powstrzymał się przed rzuceniem Avady. W drzwiach, seksownie oparty o framugę stał czarnoskóry. Tuż obok niego z rumieńcami na twarzy, stały dwie ślizgonki – Astoria i Pansy.
- Moment, już wychodzę! – warknął, odwracając ponownie głowę w stronę kurków.
Zakręcił je, chwytając jednocześnie ręcznik leżący obok kabiny. Wytarł się bez pośpiechu, wiedząc, że i tak rozmowa go nie ominie. Przeczuwał o co chodzi, wolał jednak potrzymać ich w niepewności. Jednocześnie jednak był zły, wściekły. Negatywne emocje emanowały z niego jak gorąc ze słońca. Kąpiel była jego chwilą wytchnienia, momentem oddalenia się od trosk ludzkich. Została mu jednak przerwana, za co – jak przysiągł sobie w duchu – Blaise jeszcze kiedyś zapłaci. Owinął się materiałem wokół bioder, zasłaniając swoje przyrodzenie i wyszedł spokojnym krokiem z pomieszczenia, uprzednio notując w głowie, by przy następnej kąpieli zamknąć łazienkę, albo, co lepsze – cały pokój prefektów.
- Czego? – warknął na powitanie, kierując swe kroki do szafy w jednym z rogów.
Mebel, do którego skierował się blondyn, była wysoką szafką skrywającą wszystkiego jego ciuchy. Choć trzeba przyznać, iż nie było tego wiele. Szata wyjściowa, szata, którą przyodziewał dawniej na lekcje, parę czarnych garniturów i koszul w tym samym kolorze. Obok zaś stała komoda, skrywająca w swoim wnętrzu masę skarpetek i bielizny. Nie zawsze była ona przeznaczona tylko dla mężczyzn.
- Bardzo miłe powitanie, Smoczku – prychnął brunet i uśmiechnął się kpiąco. – Co tam?
- Przerwaliście mi poranną kąpiel i zniszczyliście wyśmienity humor tylko dlatego, że interesuje was to, co u mnie?! – odwrócił się w ich kierunku i spiorunował przyjaciela. Ten jednak nic sobie z tego nie zrobił.
- Oczywiście! – potwierdził, uśmiechając się do niego. – Interesujemy się naszym Smoczkiem! Przecież to gatunek niemal na wymarciu, prawda dziewczyny?
Obie zachichotały cicho i kiwnęły delikatnie głowami w oznace potwierdzenia.
- Mówcie czego chcecie, potem wynocha z moich komnat! – warknął, wyciągając jeden z garniturów i bieliznę.
Przyjaciele spojrzeli po sobie ukradkiem, potem na Dracon i znów na siebie. Głos zabrał Zabini, choć nie był już delikatny i skory do śmiechu, a donośny i poważny.
- Draco – zaczął – wszyscy widzimy, że gryzie Cię coś poważnego. Przez całą wczorajszą podróż mało mówiłeś, częściej wybywałeś z wagonu na samotne przechadzki. Kolację także szybko skończyłeś i, nim zdążyliśmy się obejrzeć, Ciebie już nie było. Co się stało?
- Nic się nie stało! – odpowiedział może troszkę za głośno, co zdradziło że kłamie.
- Kochany, proszę… - tym razem głos zabrała Astoria. – Jeśli coś Cię trapi, powiedz nam. Pomożemy Ci.
Arystokrata spojrzał na nią spokojniejszym wzrokiem, niż na Diabła, ale nadal był zły. Przeniósł wzrok na pozostałą dwójkę, zatrzymując się na Pansy. Ona, jako jedyna z tej trójki jeszcze się nie odezwała. Czyżby coś podejrzewała?
- Smoku – zaczęła po chwili namysłu – czy Twoje zachowanie ma coś wspólnego z…
-Zamilcz! – warknął blondyn, spoglądając na nią z furią w oczach. – Astorio, kochanie, proszę Cię, wyjdź na jakiś czas z tego pomieszczenia. Sprawa, którą chce omówić, nie może dosięgnąć nikogo spoza naszej trójki.
Dziewczyna długo wpatrywała się w stalowe oczy swojego chłopaka – chłopaka, który jej nie ufa, ot co! – po czym delikatnie kiwnęła głową, powstała ze swojego miejsca i z gracją wyszła z pomieszczenia. Chłopak chwycił różdżkę leżącą niedaleko szafy.
- Silencio – mruknął pod nosem i jednym zgrabnym ruchem wyciszył pokój.
- Miałam rację? – Pansy wyglądała na zdumioną a jednocześnie podekscytowaną. – Chodzi o nią?
- O kogo? – Diabeł spojrzał na przyjaciół podejrzliwe, mrucząc coś pod nosem.
- Nie powiedziałeś mu…? – a widząc zaprzeczenie w oczach przyjaciela, aż prawie padła z krzesła z radości. – Byłam pierwsza!
- Czego nie powiedział?! – czarnoskóry uniósł głos, podnosząc się z krzesła. – Smoku?
- Przyjacielu, usiądź proszę – spokojny głos Dracona złagodził wybuch bruneta. – Mam Ci wiele do opowiedzenia, a znając Ciebie, trochę to zajmie…
Zabini niechętnie posłuchał polecenia, wiedział jednak, że jeśli się nie dostosuje, niczego ciekawego się nie dowie. A jakby to wyglądało, że on, wielki Blaise Zabini nie zna jakiejś tajemnicy? Skandal!
- Jak już pewnie słyszałeś, ruda zdołała uciec z lochów Sam-Wiesz-Jakiego-Typa – Diabeł kiwnął głową na znak potwierdzenia, że wie, dlatego też Draco kontynuował. – Braliśmy udział w jej porwaniu, choć Czarny Pan jasno dał nam do zrozumienia, że wolał dostać Pottera. Gdy wiewiórkę zabrano na dół, a on nas odprawił, ojciec wziął mnie na stronę.
- Co Ci powiedział?
- Jakbyś był łaskaw nie przerywać, to wszystko pójdzie o wiele szybciej – prychnął blondyn i wrócił do swojej przemowy. – Jak mówiłem, zanim mi przerwano, ojciec wziął mnie na bok. Odkąd Potter zbił przepowiednie przed dwoma latami w Ministerstwie, moja rodzina nie jest już tak blisko Czarnego Pana, co oznacza, iż nie możemy liczyć na pełnię jego łask. Dlatego też, mój kochany ojczulek wymyślił pewien plan… - zrobił krótką przerwę by poprawić kołnierzyk koszuli. – Chce, bym to ja przyprowadził Pottera pod oblicze Sami-Wiecie-Kogo.
- I jak ty chcesz to niby zrobić? – prychnął Blaise. – Jest strzeżony jak Minister…
- Częścią planu jest to, by Potter mi zaufał.
- Ty i on? Zaufanie? – wybuchł niepowstrzymanym śmiechem, który zamilkł, gdy zorientował się, że blondyn nie żartuje. – Ty tak serio?
- Oczywiście.
- Przecież to niemożliwe, nie po tylu latach.
- I tu właśnie dochodzimy do sedna sprawy, Diable. Ruda.
- Ale ona.. była uwięziona… - brunet spoglądał Draconowi w oczy, domyślając się już, do czego on zmierza. – Ale to by oznaczało, że…
- …że ją uwolniłem. Tak, to byłem ja.
Czarnoskóry niemal nie spadł z wrażenia, uratowała go jedynie szybka reakcja Pansy, która w ostatniej chwili chwyciła przyjaciela za kołnierz.
- Ale… Ale… - jąkał się.
- To był jedyny sposób, choć nie ukrywam, iż w tej pomocy miałem ukryty plan.
- Jaki? – teraz Parkinson włączyła się do rozmowy, bowiem ten fakt ją zaskoczył.
- Teraz nie jest czas, byście to poznali. Może kiedy indziej – odparł krótko, dodając po chwili – A teraz.. Może wybierzemy się na śniadanie?
Wyszedł z pomieszczenia i stanął zaraz za drzwiami, spoglądając na inne wejście. Drugi pokój prefekta, należący obecnie do Hermiony Granger. Tyle, że jej wczoraj tu nie było. Gdzie więc się znajdowała? Draco wolał jednak nie zaplątywać sobie myśli szlamą, dlatego też dość szybko pochwycił Astorię w ramiona i wraz z przyjaciółmi ruszył na śniadanie.



Droga z piątego piętra do Wielkiej Sali nie zajęła im długo. W przeciągu dziesięciu minut znaleźli się na ostatnich stopniach prowadzących do jadalni. Nie spotkali wielu uczniów po drodze, co dało jasny obraz tego, iż w środku jest już niemal cała szkoła. Czyli wejście do środka i dojście do stolika zwróci uwagę wszystkich uczniów. No cóż… Mus to mus.
Mieli jednak drobnego pecha. Przed wejściem stała złota trójca, szepcząca cicho między sobą i spoglądająca ukradkowo w każdą stronę. Gdy dojrzeli Ślizgonów, spojrzeli w ich stronę. I wtedy, gdyby wzrok mógł zabić, wszyscy bez wyjątku leżeliby martwi na zimnej posadzce. Obie strony oceniały tą drugą.
- Mal… - warknął Ron, choć nie dane mu było dokończyć.
- Cześć! – machnął ręką gdzieś w górze i skierował się do drzwi.
Cała szóstka nie wiedziała, co teraz zrobić. Malfoy PRZYWITAŁ SIĘ z GRYFONAMI, co wprawiło w osłupienie złotą trójcę Gryffindoru, jak i trójkę Ślizgonów.
- Także tego… - zaczął Blaise.
- No, tego… - dokończyła Pansy. – To my idziemy…



- Co to miało być? – Draco usłyszał prychnięcie przy lewym boku. Był to jego znajomy z Domu Węża, Teodor Nott.
Odwrócił głowę zaintrygowany, o co mu może chodzić. Nigdy nie zamienił z nim wielu zdań, nie widział w tym żadnej korzyści.
- To znaczy? – uniósł wysoko brwi, spoglądając z wyższością na chłopaka.
- P rz y w i t a ł e ś się z Potterem!
- A, to. Nic nowego. Widok zaskoczenia na twarzy tego przygłupa zawsze sprawia mi przyjemność…
- Ciekawe – Nott spojrzał na Dracona z obrzydzeniem, odwracając po chwili wzrok i wbijając go gdzieś w stół Gryfonów.
- A temu co? – Blaise przysiadł się do przyjaciela, spoglądając na Teodora.
- A bo ja wiem? Mądrego udaje – prychnął i zamilkł, pogrążając się głęboko w swoich zamyśleniach.
Reszta śniadania minęła im w przyjaznej atmosferze. Nikt z nikim się nie pokłócił, nikt nie zawracał mu głowy, nikt nie starał się nafaszerować go eliksirem miłosnym. Mógł w spokoju przemyśleć to, co wyznał dzisiejszego poranka swoim przyjaciołom.
Gdy minął wyznaczony czas, zwinął się prędzej niż ktoś zdążył to zauważyć. Nie wiedząc gdzie iść, zaszedł na błonia…



Pierwszą lekcją, jaką Ślizgoni mieli dzisiaj odbyć miała być Opieka nad Magicznymi Stworzeniami w towarzystwie Gryfonów. Nikt nie był zbyt optymistycznie nastawiony na te zajęcia, zwłaszcza, że lekcje te prowadził Rubeus Hagrid – gajowy w Hogwarcie. Ten ekscentryczny nauczyciel znany był ze swego zamiłowania do niebezpiecznych bestii. Smoki, akramantule, sklątki tylnowybuchowe, niuchacze, hipogryfy. Mimo iż zagrażały one życiom uczniów, sprawiały także wiele przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że studenci byli zachwyceni z tych zajęć… Z ociąganiem więc kierowali się na polane przylegającą do Zakazanego Lasu, gdzie obecnie stał ich nauczyciel wraz ze stadem hipogryfów.
- Och, już jesteście! – owłosiona twarz gajowego rozjaśniała, gdy dojrzał nadchodzących uczniów. – Cieszę się, że przybyliście tak szybko. Dzisiaj… - zaczął, gładząc jedno z bestii po piórach. – Dzisiaj zajmiemy się hipogryfami. Od pamiętnej trzeciej klasy – spojrzał złowrogo na Malfoya – nie mieliśmy z nimi żadnej lekcji.
Spojrzał po kolei na każdego zebranego, próbując coś z nich wyczytać. Nikt jednak nie próbował wyrazić swego zdania na temat tego, co było dość… zadziwiające. Żadnej reakcji ze strony Ślizgonów?
- Cholibka… Dobrze więc, kto mi powie, jak się zająć hipogryfem?
W górę niemal natychmiast powędrowały dwie ręce. Jedna – jak zwykle w sumie – należała do Hermiony, druga… do Draco.
- Proszę, proszę… Malfoy? – Hagrid spojrzał na blondyna z niekrytym zaskoczeniem. – Słuchamy więc, co takiego masz do powiedzenia.
- Panie profesorze – zaczął blondyn bez zająknięcia – z Hipogryfem trzeba postępować ostrożnie. Jest to zwierzę majestatyczne, dumne, agresywne na wszelkie obrazy. By mieć jakiekolwiek szanse na pozytywne przyjęcie z jego strony, trzeba podejść, ukłonić się i czekać, aż się odkłoni. I TYLKO WTEDY, gdy to zrobi, możemy czuć się w pełni bezpiecznymi. Zdarzają się także przypadki osiodłania. Jedyne znane mi takie zdarzenie, miało miejsce na naszym trzecim roku. Jeźdźcem był wtedy Potter – wskazał na bliznowatego – i zyskał w ten sposób przyjaciela. Kolejnego…
Po raz kolejny tego dnia Gryfoni zostali pozytywnie zaskoczeni przez Dracona Malfoya, choć teraz i domownicy Węża emanowali zaskoczeniem i niedowierzeniem.
- Dwadzieścia punktów dla Slytherinu – burknął Rubeus, który całkowicie zaskoczony przez blondyna, nie wiedział co zrobić.
- Dziękuje – odparł z uśmiechem i wrócił do swojego towarzystwa, które przywitało swego lidera z wielkim optymizmem. Już drugiego dnia ich pobytu w Hogwarcie zdobył on punkty dla swojego domu. Być może niewiele, ale zawsze to coś, nieprawdaż?
Reszta lekcji minęła im już w miarę luźnej atmosferze. Nim się spostrzegli, Hagrid zakończył zajęcia i odesłał uczniów na następną lekcję. Eliksiry ze Snape’em. Postrach Hogwartu…
Zaszli pod salę w sam raz na rozpoczęcie. Gdy Mistrz Eliksirów dał im znak, że mogą wejść, zrobili to bez większych oporów. Zatrzymali się jednak we wnętrzu, zaskoczeni tym, co ujrzeli.
Komnaty w których odbywała się lekcja, niemal zawsze skąpana była w mroku, oświetlana jedynie kilkoma nikłymi świecami. Tym razem jednak, całe pomieszczenie było niemal całkowicie pochłonięte przez ciemność, a oświetlenie które dotychczas tu było, zanikło wraz z humorem uczniów.
Niemal przy każdym stoliku znajdowały się miedziane kociołki, obok niezbędne ingredencje.
- Siadać – warknął profesor Snape, który chwilę później siadł za biurko.
Jego głos był lodowaty, pozbawiony wszelakich uczuć. Pierwszy raz od wielu lat nauki, mistrz eliksirów całkowicie wyzbył się emocji. Co go do tego zmusiło? Zawsze okazywał choć krztynę tego, co ma człowiek. A teraz? Pustka.
- W tym roku zdajecie OWUMENT’y, ostatni egzamin w waszym nic nie wartym życiu, który zadecyduje o tym jak nisko będziecie pracować. Kto nie zamierza się przykładać – tu wyraźnie spojrzał na Pottera, który dzielnie wytrzymał jego wzrok – niech opuści tą klasę w tej chwili.
Sześciu Gryfonów w towarzystwie dwójki Ślizgonów opuściło salę w szybkim tempie, nie chcąc się narazić. Profesor Snape ciskał w nich niewidzialne pioruny, gdy ostatnia osoba wyszła i zamknęła za sobą wejście.
- Skoro już pozbyliśmy się gorszej partii – wysyczał ostatnie słowa, delektując się ich smakiem – to bierzcie się do warzenia. Na stole macie składniki, na tablicy instrukcję. Czas do końca lekcji – dodał po chwili i wrócił do czytania swojej książki.
Chwilę później dało się słyszeć ciche pomruki, gdy szereg uczniów wziął się do pracy.
Draco spojrzał na tablicę. Mieli uwarzyć Eliksir Żywej Śmierci, jeden z najpotężniejszych jakie istnieją. To był ciężki orzech do zgryzienia, zwłaszcza, że nigdy go nie ćwiczył. Nie chciał jednak narazić się swemu ojcu chrzestnemu, więc postępował zgodnie z instrukcjami na tablicy.



Po niecałych dwóch godzinach nastąpił… wypadek. Draco uzyskał już odpowiedni stan wywaru i musiał czekać. Nie chcąc jednak siedzieć przy ławce bezczynnie, skierował się w stronę Snape’a, który obecnie stał w jednym z kątów Sali i przyglądał się wszystkiemu i wszystkim.
Blondyn był już w połowie klasy, gdy kątem oka ujrzał dwójkę Gryfonów, którzy w mgnieniu oka znaleźli się pod swoimi ławkami.
- Draconie! – warknął Severus, odpychając jednego z uczniów i biegnąc do chłopaka. – Uważaj!
Chłopak nie zdążył jednak wziąć sobie tej rady do serca. Nie minęła raptem sekunda, poczuł przeogromny ból w prawym ramieniu, a potężny wybuch odepchnął go od ławki i odrzucił na sam tył. Arystokrata uderzył w jedną z ławek na samym tyle, odbił się od niej i „przywitał” ścianę. Stracił przytomność w trybie natychmiastowym, nie wiedząc gdzie jest i co robi…
- Kurwa! – zaklął cicho pod nosem, podbiegając do ciała. – Nott, Zabini, zabrać go do Skrzydła Szpitalnego, teraz!
Dwaj przyjaciele zerwali się z miejsca przy swoich ławkach, zostawiając na wpół skończone eliksiry i na oczach całej klasy, chwycili chłopaka za ręce i nogi, i wynieśli go z klasy, uważając by nie uderzył o którąś ze ścian.
Z Draconem nie było żadnego kontaktu. Głowa opadała na prawy bok, z którego tryskała fontanna krwi. Sterczał tam spory kawałek miedzianego kociołka, wbity głęboko w ciało Ślizgona. Źle to wyglądało.
- Ten Gryfon nie ma życia w tej szkole – warknął czarnoskóry, gdy wynosili chłopaka z dolnych poziomów szkoły.
- Nie bój nic, Blaise – prychnął Nott. – Bądź cicho, zaraz będzie przedstawienie.
Miał rację. Nie minęło dwie sekundy, a po korytarzu rozniósł się przerażający krzyk Snape’a. Teraz, pomyślał brunet, to ten Gryfon naprawdę nie ma życia w szkole…
Do skrzydła szpitalnego dotarli po dziesięciu minutach. Obaj chłopcy byli zmęczeni i sapali, oddychając głęboko. Malfoy nie należał do najlżejszych uczniów Hogwartu, co dodając z wysiłkiem spowodowanym wspinaczką po schodach, nie było miłym zajęciem. Nie narzekali jednak, bowiem wiedzieli, że jaki by on nie był, zrobiłby to samo dla swoich przyjaciół.
- Co się stało? – Pani Pomfrey wyszła zza jednego z parawanów. – Merlinie, połóżcie go tutaj!
Chłopcy położyli Malfoya na jednym z wolnych łóżek, uważając by nie naruszyć ręki albo głowy – z której sączyła się delikatna stróżka krwi.
- Co mu się stało?!
- Jak zwykle, Gryffindor – prychnął Blaise. – Mieliśmy lekcję z profesorem Snape’m. Jakiemuś chłopakowi wybuchł kociołek, a że Draco stał najbliżej, przyjął na siebie całe uderzenie.
- Stracił dużo krwi – stwierdziła fachowo, gdy obejrzała chłopaka. – Ale dam rady go wyleczyć. Nie będzie mógł przez jakiś czas ruszać prawą ręką, ale.. może to przeżyje, mhm?
- Oczywiście! – czarnoskóry uśmiechnął się życzliwie do pielęgniarki. – To my już wracamy.
- Oczywiście, oczywiście – mruknęła Pomfrey, pochylając się nad Draconem. – Najpierw panna Weasley, teraz pan Malfoy…
Diabeł zatrzymał się w pół kroku, spoglądając przerażonym wzrokiem na magomedyczkę.
- Co się stało z Ginny?
- Przyprowadzono ją tu dzisiaj rano, leży na tym łóżku obok. Jest nieprzytomna, nie wiem nawet do kiedy…
- Cholera – zaklął pod nosem brunet, spoglądając na blond włosego przyjaciela. – Dziękuje za informacje, do widzenia.
- Do widzenia… - pielęgniarka znów wróciła do oględzin chłopaka, gdy tylko jego przyjaciele znikli za drzwiami.



Czuł pod sobą coś miękkiego, puszystego. Gdzie on był? W dormitorium? Która godzina? Który dzień? Który rok?! Wszystko go bolało, mało pamiętał. Jak po zdrowej libacji alkoholowej. Nie pamięta jednak, by ostatnio coś pił. Czy on śni? Nie. Słyszy płacz, słyszy głosy. Jego przyjaciele? Rodzina? Czyżby matka go odwiedziła? Gdzie on jest?
Jęknął cicho i otworzył oczy. Miał zamglony wzrok, niewiele widział. Rozmowy i płacz ucichł. Kto to był? Czyżby to były głosy wewnątrz? Oszalał? Obrócił delikatnie głowę w prawą stronę, skąd dobiegł go dźwięk. Czuł to. Czuł każdy skrawek ciała. Bolało go.
To, co tam zobaczył, pozwoliło mu zapomnieć o całym bólu, jaki w nim się kumulował. Leżała tam. Ona. Ginny. Była blada – co dostrzegł mimo tego, że kołdra zasłaniała większość jej twarzy. Koło niej siedziały jakieś dwie Gryfonki, Harry i Hermiona. Rona nie było, co ucieszyło skrycie blondyna. Nie miał ochoty wysłuchiwać tej rudej kreatury. Wszyscy obecnie milczeli i spoglądali z uwagą na Dracona.
- Malfoy, słuchaj… - zaczął Potter, spoglądając to na Ginny, to na jej „sąsiada”.
- Potter, nie teraz – fuknął cicho, nie chcąc zaczynać żadnej rozmowy. Okrył się szczelniej kołdrą i obrócił delikatnie głowę, spoglądając na drzwi do Skrzydła.
- Draco… - z zamyślenia wyrwał go głos Ginny, cichy, choć wyraźny. Chłopak znów spojrzał na dziewczynę. Płakała i wierzgała na łóżku. Miała koszmar.
Cierpiała.
- Pani Pomfrey! – ryknął na tyle głośno, na ile pozwalały mu płuca. Gdy tylko lekarka zjawiła się w zasięgu wzroku, odkrył się i wstał. – Wychodzę.
Nie czuł się pewnie na nogach. Prawdę mówiąc, ledwo utrzymywał względną równowagę, nie mówiąc już o próbie przejścia stąd, aż na piąte piętro.
- Panie Malfoy, nie może się pan przemęczać! – magomedyczka podniosła głos, gdy blondyn znalazł się już przy drzwiach.
- Nie będę tu leżał! – spojrzał dyskretnie na rudowłosą i jej przyjaciół. – Wracam do siebie.
Otworzył zamaszystym ruchem drzwi i, od pasa w górę nagi, wyszedł na korytarz pełen uczniów.
Fakt, iż przez Hogwart podróżuje pół-nagi arystokrata, ledwo włóczący nogami, wywołał niemałą sensację wśród uczniów. Draco Malfoy znany był ze swych podrywów, pięknego i umięśnionego ciała. Nikt tego jednak nie sprawdził na własne oczy, a teraz… było to jasno pokazane. No, może jedynie ta blizna po kawałku kociołka psuła ogólny wizerunek.
Blondyn upadł.
Nie wstał.
- Stary, chodź – przy jego boku pojawił się Blaise. – Cała szkoła o Tobie mówi, chodź.
Chwycił przyjaciela pod ramię i razem udali się w stronę salonu prefektów.
Dotarli tam po paru minutach. Odległość między jednym pomieszczeniem, a drugim nie była zbyt wielka, toteż droga nie zajmowała wiele czasu. Blaise zaprowadził przyjaciela do jego prywatnego dormitorium, po czym wepchał go do łóżka.
- Jeśli się stąd ruszysz, przysięgam, nogi masz w dupie – warknął, wychodząc z pokoju. Draco został sam. Sam jak paluszek. Jak Tomcio Paluszek.



Następny poranek nie był już dla niego tak uciążliwi, jak poprzedni. Żaden koszmar nie nawiedził go nocą, spał smacznie i spokojnie. Także ból w prawej ręce zmalał do minimum, choć nadal kończyna była odrętwiała. No cóż, będzie musiał z tym żyć do całkowitego wyleczenia. Przeciągnął się. Był u siebie w dormitorium, został tu przetransportowany przez Blaise’a poprzedniego dnia.
- Merlinie – jęknął Draco, gdy wstał z łóżka – to będzie ciężki dzień…
Ubrał się w niespełna dziesięć minut. Był już grubo spóźniony na lekcje. Obrona Przed Czarną Magią. Z jakąś zajebistą nauczycielką, podobno. Miałby to zmarnować?!
Uczesany, wystylizowany, ubrany w czarny garnitur, wyszedł ze swojego pokoju, uprzednio zabezpieczając go zaklęciami ochronnymi. Ktoś tu może zawitać, jeśli nie będzie uważał. Taka Granger na przykład.
Salon prefektów był pusty. Ucieszyło go to, musiał szczerze przyznać. Nie miał ochoty wysłuchiwać Hermiony, zwłaszcza po wczorajszym przedstawieniu w Skrzydle. Wolał o tym zapomnieć. Wolał zapomnieć o tym, że Ginny wymówiła jego imię. Wolał zapomnieć o tym, co do niej poczuł. Wolał… Ale czy naprawdę tego chciał? Gdy ruda wymówiła wczoraj jego imię, był wniebowzięty, choć musiał to ukrywać. Teraz nie czas na takie przemyślenia, kretynie, zbeształ się Draco, wchodząc po schodach kierujących do Sali, gdzie odbywała się OPCM.
Gdy znalazł się przed drzwiami, zapukał delikatnie i wszedł do środka.
- Yyy… Dzień Dobry, pani profesor – zwrócił się do drobnej blondynki za biurkiem – przepraszam za spóźnienie. Miałem wczoraj mały… wypadek.
- Ach, pan Malfoy, czyż tak? – zaszczebiotała słodko, spoglądając na krocze Dracona. – Proszę usiąść.
Chłopak uśmiechnął się przebiegle, kierując swe kroki ku czarnoskóremu, który grzał mu miejsce. Ta lekcja to będzie prawdziwa gratka…

3 komentarze:

  1. Co do Hipogryfów - Malfoy wie o nich wszystko. Z własego doświadczenia...
    Wypadki - to w Hogwarcie normalka. Ciekawi mnie tylko czemu Ginny też wylądowała w skrzydle szpitalnym. Czyżby miała koszmar albo jakiś atak?...
    Rozdział naprawdę świetny! Wprowadza w niejaki lekki stan upojenia, chce się więcej i więcej.
    Tak więc pozdrawiam i czekam na dalszy rozkwit akcji :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Super :)
    Czekam na nastepny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej! Przeniosłam bloga na blogspot. W związku z tym zapraszam na nową miniaturkę juz pod nowy adres :-) http://granger-malfoy-po-latach.blogspot.com/2015/05/trzy-miesiace-z-zycia.html

    OdpowiedzUsuń